— O, ja już o piątej na nogach.
— Zatem jutro o szóstej przyjdziemy obaj z bratem i pomożemy przenieść to zpowrotem do ogrodu.
— A no, jak panicze takie łaskawe… byle to potem kramu z panem nie było.
Nazajutrz od godziny trzeciej rano budziliśmy się co chwila, aby się nie spóźnić do roboty. Udało się nam składnie. Tęczowy karp pływał w świeżej wodzie, trochę gniewnie trącając o ścianki akwarjum i zapoznawając się z roślinkami i skałą.
My obaj od siódmej nie schodziliśmy z balkonu.
Wreszcie do uszu naszych doszło pełne gniewu:
— No i pocóż to przyniósł znowu!… A to co!… Et głupi stary, pocoś to sprowadził?
— To, proszę pana…
— Znowu zmarnieje w moim przeklętym ręku!… Jaki ptak wyciągnie go z akwarjum, albo czystą wodą się zatruje… Zabierz to… Nie dla takich jak ja nieszczęśliwców…
— Proszę wielmożnego pana, ta ryba może będzie się chowała, bo to nie przybłęda, ani przez nas kupiona, ale życzliwą ręką dana…
— I Genio był mi życzliwą, kochaną ręką dany, a…
Głos mu się załamał.
— Miał już pan nie wspominać!