— Życzliwa ręka!… Ja wiem, że ty masz życzliwą rękę, aleś nieszczęśliwy tak jak ja!
— Boże mój, to nie ja!… Pan nie chce słuchać!… To ci panicze z góry przynieśli, prosili…
— Jacy panicze?
— A no Steczkowscy, co u pp. Rydlów mieszkają.
— Oni? a to skąd?
— Ja coś niecoś wspomniałem o naszem zmartwieniu z powodu Amisia…
— Stary papla!
— No i przynieśli rybkę… proszą, błagają…
— To dziwne!… Powiadasz, mieszkają u Rydlów?
— A no tak, nad nami.
— Rzeczywiście widywałem na balkonie uczniów, dziwiłem się nieraz, że tacy porządni, nigdy papierów i niedopałków nie rzucają.
— Widzisz, niezdaro, jesteś porządny i zacny — szepnął w tej chwili Elek, dając mi sójkę w bok.
— Proszę chłopców na śniadanie — zabrzmiało za nami.
Gdy po powrocie ze szkoły wybiegłem na balkon, ujrzałem pana Turzyńskiego, stojącego w ogródku i patrzącego w nasze drzwi. Jak tylko ukazałem się, spuścił głowę, udając, że szuka zawzięcie czegoś na sztamowej róży. Po chwili jednak podniósł znowu twarz, przez którą przemknęło coś jak uśmiech.
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/40
Ta strona została uwierzytelniona.