mężczyzna… Genio to w sam raz byłby w waszym wieku… osiemnaście lat… starszy o rok od Jędrka i Elka.
— O, miał pan nie wspominać już zmarłych, nie rozżalać się — wtrącił Wiktor.
— Żeby się nie rozżalać, powinienbym nie wspominać przedewszystkiem tego żyjącego… Co to gadać… Nie odrobi się!… Albo owszem, powiem wam… Niech to będzie nauką dla was, jak trzeba szanować święte uczucia i jak jedno zapomnienie w tym względzie może stać się nieszczęściem dla jednej strony, a zmarnowaniem życia dla drugiej…
Przetarł oczy, ścisnął skronie i ciągnął dalej cichym głosem:
— Widzicie… Bo to ja dziwnie nie miałem szczęścia… materjalnie i owszem: miałem dobrych rodziców, dobrą żonę, dobre dzieci i przyjaźni ludzkiej mi nie brakło… tylko byłem, jak ten ojciec zadżumionych, wszystko wokoło mnie umierało… Był taki okres w mojem życiu, że w ciągu pięciu lat pochowałem sześć najbliższych i najdroższych istot… tak, pogrzeb za pogrzebem, jakby kto kawałkami serce wyrywał i rzucał z grudkami piasku na te trumny i trumienki.
— Et, proszę pana, bo sobie pójdę — mruknął Wiktor.
— Dajcie pokój, Wiktorze, — rzekłem cicho — nie przerywajcie, dobrze jest czasem uchylić wieko zamkniętego w bólu serca… Więc przez pięć lat
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/46
Ta strona została uwierzytelniona.