p. Turzyńskiego i spostrzegłem, że Elek tuli się do niego z drugiej strony, a Wojtek przypadł do kolan i chlipie cicho. I długośmy tak pozostali, złączeni w uścisku, aż p. Turczyński uspokoił się i jaśniejszym już głosem dodał:
— Nie można się dziwić, że po takiem powiedzeniu poszedł sobie w świat!
— Owszem trzeba się dziwić! — zawołał z mocą Elek — nie zapomina się o całych latach dobroci dla jednego uniesienia.
— Może on poszedł w świat tylko, aby dowieść panu, że i bez pańskiej łaski wyjdzie na człowieka — odezwałem się. — A gdy się to stanie, odnajdzie pana, aby mu się odwdzięczyć za wszystko dobre, które otrzymał od niego.
Pan Turzyński pochwycił mnie gorączkowo za rękę.
— I ty tak myślisz… Ja się zawsze tem pocieszałem… I ty tak myślisz… Jak to dobrze… jaką ty masz szlachetną duszę… Ale widzisz, ja się boję, że go tam nędza zjadła i te czasy niespokojne… Ty myślisz, że łatwo przebić się przez życie chłopcu biednemu, który mając lat 16 wchodzi w nie, uzbrojony tylko dziesięciu palcami.
— Proszę pana, dwunasta godzina bije! — zawołał zdumiony Wiktor.
— Jakto czas szybko upływa! Od dziesięciu lat nie zasiedziałem się jeszcze tak długo. A wy jutro rano?…
— Tak, o wpół do szóstej.
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/49
Ta strona została uwierzytelniona.