miał na bilet, trzeba więc od wszelkiego wypadku mieć tyle, aby móc mu zaawansować.
Obliczyliśmy nasze kapitały; starczyło nam doskonale na trzy bilety i pozostało jeszcze 65 kop. Te trzeba było zachować na pożywienie w ciągu dzisiejszego i jutrzejszego dnia, możność zaś przejechania przestrzeni między Kutnem a kołem karetką została wykluczona.
— Wielka heca! — zawołał Elek — to pójdziemy piechotą; pogoda, ciepło… będzie spacer.
I rzeczywiście puściliśmy się pieszo, przepytawszy się poprzednio o drogę i trzymając się pilnie szosy. Gdy jednak noc zapadła, zrobiło się tak ciemno, że drżeliśmy w naszych lekkich paltach; postanowiliśmy przeto zanocować w pierwszej lepszej oberży lub chałupie.
Musieliśmy jednak iść dobrą godzinę jeszcze, zanim jakieś światełko przy drodze zapaliło w nas nadzieję ogrzania się i przespania pod dachem. Jęliśmy dobijać się do drzwi, nad któremi zawieszony wieniec ze świeżego zboża świadczył, że niedawno winszowano tu plonu. Kołatanie nasze rozbudziło naprzód dziecko, które odezwało się cienkim dyszkantem, potem kobietę, która poczęła wołać wystraszonym głosem:
— Maciek! Maciek! o rety, drzwi wyłamują!
— A kto tam? — huknęło ze środka.
— Proszę otworzyć, podróżni…
— Nie otwieraj, Maciek, niech ręka Boska broni… pewno bandyty!
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/53
Ta strona została uwierzytelniona.