— Wynośta się, u nas pieniędzy niema… głupi tylko trzyma pieniądze w chałupie w te czasy.
— My nie chcemy pieniędzy, tylko noclegu.
— A to se szukajta noclegu we świecie, tu nie oberża!
— Ależ, mój gospodarzu, dajcie nam gdzie się przespać… może jaka stodoła, albo obórka.
— Juści, juści, obórka, stodółka… To wejdźcie do drewutni, która jest wedle chałupy.
— Na prawo, czy na lewo?
— Na lewo.
— Psia kość słoniowa, żebyś piekła nie oglądał, że nam taki bydlęcy nocleg przeznaczasz — mruczał Elek, zmierzając ku uchylonym drzwiom jakiejś przybudówki.
Przy blasku zapałki spostrzegliśmy, że była zupełnie pusta, w kącie leżało tylko kilka kloców drzewa, poza tem nic, nawet garści słomy.
— Bodaj mu pierzyny robaki stoczyły! — kląłem ze złością.
— Cicho… otwierają drzwi chaty.
— Zmiękło w nim serce, ulituje się nad naszemi gnatami.
— Zawszeć poczciwy ten nasz ludek.
Kroki zbliżały się do naszych drzwi, ale dziwnie cicho i ostrożnie. Nagle usłyszeliśmy trzask zakładanego skobla, przesunięcie jakiegoś żelaza, a potem zgrzyt klucza.
— Co to?… Zamknęli nas!
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/54
Ta strona została uwierzytelniona.