Ochłonąwszy z wzruszenia ruszyliśmy pod stóg, a wygrzebawszy trochę słomy, przytuliliśmy się do siebie, lecz sen uciekł od nas, spłoszony niepokojem, przewidującym jakieś nieokreślone bezpieczeństwa.
Z radością prawdziwą, otworzywszy po raz setny oczy, ujrzeliśmy tarczę słoneczną, wychylającą się nad złotawe ściernisko. Zebraliśmy zmęczone kości i głodni, zziębnięci, ruszyliśmy w dalszą drogę.
O ósmej byliśmy w Kole. Napiliśmy się po szklance gorącego mleka, zjedliśmy po dwie bułki, umyliśmy się kolońską wodą, którą elegant Elek miał przy sobie, uczesaliśmy się i zupełnie już raźno ruszyliśmy na mszę do kościoła, a stamtąd do państwa aptekarzów.
— Czy zastaliśmy pana Kolińskiego? — zapytaliśmy służącą, która nam drzwi otworzyła.
— Jest, je śniadanie.
W kilka chwil potem wysmukły młodzieniec o szlachetnem, wyniosłem czole, stanął przed nami w salonie państwa aptekarzów.
— Z kim mam przyjemność?
— Jesteśmy bracia Steczkowscy… przyjechaliśmy do pana, bo pan Turzyński…
— Co, może chory?… może?… — zawołał gwałtownie młodzieniec, blednąc jak chusta.
— Nie, nie, zdrów jest obecnie… tylko on tęskni bardzo za panem…
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/57
Ta strona została uwierzytelniona.