— Rozpacza, że pan przez niego może być w niedoli, w niebezpieczeństwach.
Młodzieniec zatoczył się na fotel, twarz ukrył w dłoniach i powtórzył jak echo:
— Tęskni?… rozpacza?…
— Tak… bardzo.
— A skąd?…
— Skąd my wiemy?… My go znamy doskonale.
— Byczy staruszek!
— Ze łzami mówił o panu.
— Więc on nie przeklina mnie? Nawet żalu do mnie nie ma?
— Najmniejszego.
— Przeciwnie, siebie potępia, że niesłusznie obraził pana.
Nagły, gwałtownie stłumiony płacz wyrwał się z ust Eugenjusza.
— Więc mi przebacza?
— Oddawna przebaczył, ale myśli, że pan ma do niego żal.
— Ja, ja… czyż ja mógłbym mieć żal za ten jeden wyrzut po tylu łaskach otrzymanych! Jak byłem przed rokiem w Warszawie, to co wieczór z twarzą przytuloną do krat ogródka obserwowałem go, dusza mi się rwała do tego dobroczyńcy, do tego przyjaciela, ale mówiłem sobie: jeszcze nie pora, mógłby pomyśleć, że potrzebuję jego pomocy i dlatego…
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/58
Ta strona została uwierzytelniona.