Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/81

Ta strona została uwierzytelniona.

a przedewszystkiem niesłychany wdzięk w uśmiechu, odkrywającym jej śliczne ząbki i tworzącym dołki w obu policzkach. Przytem w wyrazie twarzy Krysi było pewne piętno nieśmiałości i wyczekiwania, właściwe istotom, które w dzieciństwie nie miały różanej doli. Każdy zaś ruch, spojrzenie i odezwanie się Lili cechowały istotę przywykłą do stawiania wymagań i do podziwów, które stały się zwykłą strawą podlotka.
W ganku dworu stał Jerzy, który bardziej jeszcze odcinał się typem. Włosy miał jasne, układające się w samorodne pukle, rysy energiczne, krótki wzrok powodował przymrużanie oczu, nadając mu wyraz ironiczny, cała postać nacechowana była siłą i spokojem.
Lili, wyskakując z powozu, oparła się rękoma na jego ramionach, pozwalając mu wynieść się aż na próg ganku.
— Toś ty taki duży! — zawołała, podając mu rękę. — No, no!… Ty jesteś wyższy od Leona dobrze o głowę.
— Zmęczona jesteś, kuzynko?
— Przedewszystkiem nie lubię formy: kuzynko! Mów mi Lili — przecież jesteśmy bliscy krewni!
— O bardzo dalecy… w czwartym stopniu!
— Przeciwnie, jesteśmy krewnymi w pierwszym stopniu!
— Mylisz się! Moja babka…
— Moja babka twojej babce podawała gruszki w czapce!… To niczego nie dowodzi!… Jesteś