rzy stanął naprzeciw Lili i założywszy ręce po napoleońsku, mówił dobitnie:
— Zatem widzę, że jesteście rodziną straceńców!… Twój ojciec i twoi bracia należą do tych wyrodków, którzy wyparli się kraju za wór srebrników i patrzą, paląc najlepsze cygara, jak tu w kraju biorą nas na tortury, radzi, że im jest dobrze i wygodnie.
— Jerzy! — cicho upomniała go ciotka.
Lili podniosła się z miną obrażoną.
— Nie upoważniałam cię do sądzenia mojego ojca i braci. A widzę tylko z tego, że należysz do rzędu tych zwarjowanych rewolucjonistów, którzy zawsze plują na ludzi, co porobili karjery.
— Wiesz, ty jesteś taka daleka od nas, jak ta Mała Niedźwiedzica, której nosisz przezwisko.
— Bardzo mi to pochlebia, że mnie do gwiazd zaliczasz.
— Mylisz się bardzo, nazywam cię Niedźwiedzicą, zaliczam cię jednak do zwykłych gąsek.
Lili pobladła.
— Pamiętaj, Jurku, że masz we mnie wroga do śmierci.
I tegoż wieczora pisała do ojca, zraszając papier łzami:
„Nigdy, nigdy nie przyzwyczaję się do tego kraju i do tych ludzi, oni tacy surowi, wymagający, sami rewolucjoniści. Szczęście, że choć Mikołajów mam tu na pociechę…“
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/90
Ta strona została uwierzytelniona.