Ale skarogniady ogier »Hrabiątka« był koń wprost hetmański.
Gwałtowny raczej niż piękny, potężnego składu, nozdrza na wiatr, grzywa, jak strumień, szumiała mu z karku, łeb suchy, nogi, jak struny, pod cienką skórą widne żył drgających bicie. Jeden to był z tych koni, co w dziesiątem pokoleniu jeszcze węszą step i tabun.
— Już ten ma niańkę!... — mawiał Różycki, patrząc na »Hrabiątko«, którego mało co i widać było na potężnym ogrze.
— W pieluchach matce detynę[1] to odniesie...
A Malewski rotmistrz:
— At! Gdzie tu kadencja[2] jaka!... Taki jeździec do takiego konia!
I splunął.
Powiem prawdę, z »Hrabiątka« podrwiwaliśmy potrosze wszyscy. Ale go ludzie lubili. Takie to było subtelne[3], delikatne, a takie ugrzecznione, ciche.
Jenerał zrazu przyjąć go do partji nie chciał.
— Do Mamy! Do Mamy! Na pokoje! — wołał, opędzając się ręką, jakoby od osy. — Tu cukierków nie dają. Nie!
Ale się Hrabiątko uparło: Z bratem, i z bratem. Tak został.
Zrazu kozaczka luźnego[4] przy sobie panicz miał, który jemu i koniom służył. Gdy się wszakże