Na chłopca buchnęły ognie. Spuścił oczy i rzekł cichym głosem:
— Nie, jenerale! Niema strachu!
A wtem lunął deszcz nawalny.
Różycki się śmiał.
— No, — rzekł — na dziś im się upiecze! Szemiakin w taki psi czas nie wylezie z budy. Zaraz za górką staniemy. Ognia i dymu tyle, co z fajki albo z cygara! Kto chce spać — może, ale u kulbaki. Pikiety[1] wzdłuż żyta aż przed wieś. A jutro im krzykniemy na dzień dobry! Co?... Do widzenia, panowie!
Salutował nas ręką, chcieliśmy mu przyhuknąć, ale dał znak, żeby nie. Zawracał konia, kiedy Hrabiątko ruszyło ogrem ku niemu.
— Panie jenerale!
— A co tam, detyno?...
— Ja... ja chciałbym... Jabym prosił, żeby mnie jenerał do pierwszego plutonu odkomenderował.
— Co?... Co?... Co?... — wołał Różycki, cofając się z koniem. — Pierwszy pluton nie dla dzieci!
I, nie słuchając dłużej, skoczył rysią[2].
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Rzadko tak pięknej bitwy, jak ta pod Salichą. Ranek po burzy był cudny. Ziemia w rosach świeżych. Pozycja nasza wyborna.
Na górce, dla zwrócenia ognia na siebie, rozwinął front pierwszy pluton, który zawsze ochot-