nika dawał, długą, lekko wklęsłą linją. Drugi stał za nim rezerwą[1] w pewnem oddaleniu.
Trzeci i czwarty po obu stronach wzgórza zachodziły flankiem[2] ku wsi, nakryte wyrosłemi, jak trzcina, zbożami. Furgony stały na tyłach pod wzgórzem.
Musiał Szemiakin w nocy jeszcze powziąć o nas języka, bo się sformował od wczesnego rana.
Na równi stał, w sile czterech kompanij piechoty i czterech sotni kozaków, mając za sobą wieś i płynący przez nią szumnie po wczorajszej ulewie Hniłopiat.
Widzieliśmy wszystko, jak na dłoni, nawet bez lunety. Ranne słońce zapalało iskry na sztykach[3] piechoty i na kozackich lancach. Sam Szemiakin, otoczony sztabem, stał u pierwszych płotów.
Zahuczały w dole bębny, zagrały im odzew trąbki nasze. Stanęliśmy w strzemionach pochyleni, naprzód podani, krótko zebrawszy cugle, gotowi do skoku.
Piechota Szemiakina posuwała się ku nam głęboką, czarną kolumną.
Adjutant przeleciał front. Kolumna stanęła na odległość karabinowego strzału.
Zaczerniały gęstym płotem wytknięte lufy. Źle było celować. Żołnierze mieli słońce wprost w oczy. Mżący blask ich ślepił.
Oficer podniósł pałasz, zabrzmiała komenda.