— Sokołów mi trzeba! — mówił. — Sokoły lud porwą i w szponach poniosą!
Ale mu się nie wszyscy udali.
My pod Suzinem szpon ten czuli tęgo. Nie bolem, ale gorącością i pędem go czuli. Palił, rwał wgórę przed siebie, a często nad siebie. W bój, to w bój; w śmierć, to w śmierć, aby górnie, bohatersko, pięknie.
Sam Suzin też stworzony był jakby na to, żeby go ludzie kochali i szli w ogień za nim.
Smukły, dorodny szatyn, twarz biała, w kolorach, broda pełna, włos bujny, oko żywe, pogodne, daleko widzące. Wódz w każdym calu i ukochanie żołnierzy, dbały o najlichszego ciurę, jak brat i jak ojciec.
— Na śmierć was mam, ale nie na zmarnowanie! — powiadał.
Na całym też obszarze ziemi polsko-litewskiej nie było chyba tak dzielnej partji[1], jak nasza.
Szczególnie my, strzelcy.
Porówno w szare kurty powstańcze odziani, przepasani czarnemi pasy, mieliśmy sztucery[2] belgijskie, bijące tak, że, ledwoś cel upatrzył a cyngla ruszył — trup.
Podrobna szlachta, której tam w owych stronach, jak maku, nie wierzyła zrazu tej broni. Sztucer sztucerem, a każdy z ichmościów wolał kozią nogę[3],