Ci patrzyli w Suzina, jak w Boga.
Suzin czekał.
Sam bitwy przyjąćby nie mógł, ale z posiłkowemi oddziałami, których zadaniem było zajść nieprzyjacielowi tyły i sprawić dywersję[1] — mógł. Pozycja przytem była dobra, a rozłożenie sił naszych, jak najprzyjaźniejsze.
Ten twardy trzon boru, na którym my stali, zniżał się ku południo-zachodowi w przepaść bagnistą, w trzęsawiska oparem błot grząskich nakryte, które ubezpieczały nam tyły.
Po drugiej stronie traktu, oddział Kijańskiego nad jeziorem Driste stał, tak schowany głęboko w mokradłach, że wyskoczyć z nich mógł, jak z zasadzki i wpierw uderzyć, nimby był dostrzeżon.
Powyżej Kijańskiego stał Lander jakoby w fortecy, obwarowany błotami nie do przebycia, że tylko przed siebie mógł, by wpaść na kark nieprzyjacielowi, sekundując[2] nam w bitwie, co też tak z nim, jak i z Kijańskim umówione było.
Dopiero nad obiema placówkami temi, nad całym tym parującym we mgłach, pojeziornym światem, zasiadł się po zalesionem rozwidlu Wronogór sam Wawer, z główną swoją siłą.
Otóż tę to główną siłę, a i samego Wawra, mniemał nieprzyjaciel, idąc na Suzina, przed sobą mieć i z nimi czynić. Inaczej nie byłby parł na nasz oddział, aż w takiej potędze.
— Ha, tak będziemy udawać tysiące! — rzekł