Za chwilę ukazały się forpoczty[1], za forpocztami czarna, ruchoma, ciężko tętniąca masa waliła na nas potężną lawiną.
Nareszcie. Nareszcie mieliśmy ich przed sobą na oko.
Nic bardziej męczącego dla partyzanta, nic mniej zgodnego z ogniem, który go trawi, jak dalekonośna broń palna. Tu się wszystko w tobie trzęsie, każda żyłka drży osobnym gwałtem, tu gniew skowyczy w tobie i do gardła ci jak zły brytan skacze, tu ci krew bałwanami w serce wali i w mózg konwią chlusta.
Zawyłbyś, jak wilk borowy, żebyś jeno głos za zęby puścił, a tu stój płotem i czekaj, aż z tego płotu kołki po jednemu wybijać zaczną, miljon kroć czartów rogatych!
Przepuść, Chryste Panie...
To dobre dla armji, dla regularnego żołnierza, który na żołdzie stoi i z przymusu pod karabin idzie. Takiemu wszystko jedno, kiedy, za co i do kogo strzela. On nic nie okupuje dla siebie ani życiem swojem, ani śmiercią. Zwycięstwo nie jest triumfem jego nadziei, porażka nie jest jej klęską.
Strzela, nabija, znów strzela, bez tych gryzących do żywego bodźców, które partyzantem, walczącym o wolność, szarpią. Cała duchowa treść boju jest mu obojętna, obca. Walczy bez nienawiści, zwycięża bez upojenia, ginie — bez idei.
Ten może stać. Może stać i czekać. Ale nam, cośmy się z tym bojem we krwi narodzili, co nim
- ↑ Straże przednie.