Jakoż dochodziła druga z południa, a umówionych posiłków nie było.
Od chwili do chwili gorejące oczy Suzina, wytężone w stronę jezior, przebijały dalekość, jaka je od nas dzieliła. Ani Lander przecież, ani Kijański znaku życia nie dawali stamtąd.
Upał tymczasem wzmógł się niesłychanie. Podały się wysuszone usta, gorzały zesztywniałe języki, pot zalewał oczy. Donosiły wprawdzie kosyniery wodę z bajorków[1], ale ta była zielona i gęsta. Wrzała tedy ziemia bitwą, a niebo pożarem; kto zaś padł, stygnął między tem dwojgiem na wieki.
Ja i Suzin zmienialiśmy się teraz przy lunecie, w jakiejś natężonej nadziei, która była prawie że rozpaczą.
Żeby chmurka pyłu od jezior, żeby poseł, żeby ptak lecący... Nic... Nic...
Jedno widoczne było to, że nieprzyjaciel zawsze jeszcze nas trzyma za główną siłę Wawra, i że się tak co do liczby naszej, jak i co do istotnej pozycji nie orjentuje zgoła.
Inaczej, byłby niezawodnie wykłuł nas bagnetami.
A i front byłby rozwinął inaczej.
My tymczasem mieliśmy ciągle przed sobą dość wąską kolumnę, w której pierwszym szeregu żywi luzowali poległych, aby polec sami.
Brał, zdaje się, nieprzyjaciel wierzchołek naszego kąta za główny korpus żołnierza, a boki jego za flanki odpowiednio silne.
- ↑ Z bagienek.