Widząc zaś, jak trup gęsty pada, uważał się za oskrzydlonego i nie śpieszył zbytnio ku nam w obawie, że otoczony i odcięty od traktu być może.
— Dajże wam Bóg Najwyższy za waszą ślepotę! — powtarzał porucznik Jaczynowski, przymrużając oko. — A ja mam i od siebie też... coś... na dokładkę...
Tu celował w akselbanty[1], w gwiazdy, w co najgrubsze ryby[2].
Ale i oni tęgo nas trzepali. Ilu tam padło naszych, nie policzę. Przy mnie, i co z najbliższych, padł Dowbor starszy z synem Hieronimem, padł Korniat Bukaniec, padło dwóch Margiewiczów, Zygmunt Dziewałtowski, padł Tadeusz Łukinia, Grzyguł, Puhatowicz. — Przerzedziły nas djablo gwardjacy[3].
Nagle krzyk, tumult od bagien. Zmieszało się powietrze skroś huku wystrzałów.
To kosyniery tłukły wycieczkę, która nas podchodziła błotami.
Skoczyliśmy w kilku.
Widok był piekielny.
Ciężki żołnierz walił na kępki, które mu odmawiały oparcia, a z kęp w bagno bez ratunku chlupał.
Już po kolana, już po pas, już po ramiona... po szyję... Litwiny zaś, na suchym trzonie borowym