stojące, dźgały ich ostrym sztykiem, druzgotały drzewcem, tak okrutny rozmach dając ramionom i garściom, że poły białych płótnianek furczały jak śmigi, w tym śmiertelnym młyńcu.
Wrzask, ryk, klątwy, zapamiętałe wybuchy głosów, wściekłe miotanie się zapadających w bajory[1], rzężenie nawpół zduszonych, wysadzone na łeb oczy tych, którzy już po brodę zagrzęźli, strzały niemocne, ostatkiem siły dawane, trzaskanie czerepów, rozbijanych na płask brzeszczotami, dzika wrzawa unoszącego się chmurami ptactwa, przeciągłe jęczenie surmy — tworzyły potępieńczą scenę, od której słuch kołowaciał, a źrenice stawały się zimne i twarde, jak dwie bryły lodu.
Aż kiedy ciała zasieczonych, zadźganych, zatłuczonych i poduszonych w błocie uczyniły sobą pomost przez bagnisko, wstąpiły na nie pewną nogą chłopy, a otarłszy rękawem pot wrzący z oblicza, jak to czasu kosowicy[2] bywa, na kosiskach — się sparły, i ciężko dysząc — wypoczywały po swej krwawej pracy.
A co i raz to głos jakowyś zachrypł:
— Nie damy!
I znów gdzieś dalej w kupie:
— Nie damy!
— Na śmierć nie damy!
Zawziątku, jaki w tych głosach dyszy, nie wypowie słowo.
I w rozchełstanych koszulach, w potarganych