Nie o Bułhaka mi szło, i nie o Landera nawet, ale szło mi o Suzina.
Z rozpaczy. Teraz z rozpaczy ten człowiek...
Takem myślał.
Ale Suzin wyprostował się nagle, jakby nam w oczach urósł, odrzucił włosy z czoła pięknym swoim ruchem i rzekł spokojnym, silnym, męskim głosem:
— A więc dobrze. Padniemy sami. Nikt nam nie będzie pomagał umierać. Tak jest. Padniemy. Dobrze zrobił Lander, że się ratował. I dobrze zrobił Kijański, że się ratował. Przydadzą się ojczyźnie. Nam — tu los...
Pomilczał chwilę, a potem rzekł rześkim głosem:
— Do roboty, moi panowie! Kulki latają, nie czas gadać.
I pewnym krokiem poszedł do lunety, ani dbając, że istotnie kule mu świstały nad głową.
Już od lunety zwrócił się ku strzelcom:
— Po szlifach, panowie! Po szlifach! W starszyznę celować, po galonach! Górnie!
Jakoby więc oliwy do ogniska dolał, tak zawrzało na linji, tak wysoko buchnął płomień bitwy. Salwa za salwą piorunami biła. Strzelcy mimowolnym porywem wystąpili naprzód. Nawałność śmierci rzucała grom po gromie. Dym skłębił się tak gęsty, że aż czarny prawie.
Powietrze tchnęło siarką.
Już pierwszy impet bitwy uniósł był z sobą ową pianę krwi, owo męczące naprężenie nerwów. Strzelano teraz z morderczym spokojem.
Strona:Maria Konopnicka - Hrabiątko; Jak Suzin zginął.djvu/36
Ta strona została uwierzytelniona.