okiem posłał kulinę jakiemuś oficerzynie na wieczną waletę[1].
Ale kosyniery, rozgorzałe walką u bagien, nie mogły dotrwać w spokoju. Coraz ostrzej szczękały za nami kosy, coraz zajadlej odzywały się groźne pomruki i pokrzykiwania. Szalony pęd bitwy porywał ich, ponosił.
W zupełnem zapamiętaniu parli na linję frontową, krzycząc wściekli:
— Hu!... Hu!... Kupą!... Bij!... że bór grzmiał od ściany do ściany.
Była to jakaś straszna obława śmierci, zagarniająca sobą całe pole walki; jakiś piekielny kocieł, który się zwężał i zacieśniał potworną naganką.
Już między ramionami strzelców wybłysły nastawione drzewce, gotowe siec, kłuć, miażdżyć łby w odręcznym i pojedynkowym boju. Już strzelcy, parci tą walącą na nich ścianą, z trudnością utrzymują się w pozycji.
— Kupą na nich!... kupą!... — grzmi na całej linji.
Potworzyły się wrzące kłęby ludzi i broni, które pękały kartaczowym ogniem wśród straszliwych, oślepiających młyńców rozmachanych nad głowami brzeszczotów.
Gdyby nie Suzin, byłoby to runęło przed siebie własnym rozmachem.
Suzin podskoczył ku nim z powstrzymującym ruchem podniesionej ręki.
Widzę go dotychczas...
Koszula na nim niebieska, szeroki pas lakie-
- ↑ Waleta — pożegnanie.