w rogi łosiowe, psiarnie zaczęły ujadać, bicze ino świstały w powietrzu; tu się sokoły na całe gardło drą, tu pisk, krzyk, wrzawa taka, że to jak na największym jarmarku. Aż usiadł sam król na konia, po bokach mu książęta i wielcy panowie; pojechali.
Jadą, jadą, przyjechali pod las, dziwują się goście, że taka knieja gęsta, pewno i zwierza pełna, to się ino psy rwą, ino konie parskają, kiedy wtem spojrzy król w bok jakoś, a tu na polanie leżą one pęki łodyg, przez pachołków z wody dobyte, wyschłe, wymizerowane, zczerniałe.
Król zapalił się gniewem na twarzy, humor mu się odrazu przemienił, zawraca konia, przeprasza gości i napowrót na zamek jedzie.
— Jakto? — nie pojechali na polowanie?
— A nie! Król tak się rozgniewał, że ledwo tchnął, łowczemu wracać przykazał z końmi, wozami i psiarnią, a na pachołki swoje krzyknął:
— Hej tam! — zabrać mi to przeklęte zielsko i omłócić kijami, żeby aż z niego paździerze poszły.
Strona:Maria Konopnicka - Książka dla Tadzia i Zosi.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.