I z wielką pasyą do domu wracał, a z nim goście jego. A pachołki tymczasem one pęki łodyg porwawszy, zaczęli je kijami okładać tak, że aż z nich paździerze leciały. Naleciał tych paździerzy okrutny pokład, a łodygi aż pobielały, jak z nich ta pierwsza surowizna zeszła.
— A gdzież je te pachołki rzucili?
— Na rozstaje, panienko serce, rzucili, na krzyżową drogę, żeby je słońce paliło, a wiatr po świecie roznosił. Leżały one łodygi, leżały, słońce je paliło, wiatr je poplątał, ale ich roznieść nie mógł, bo za wielka moc tego była.
— A z kupcem owym co się też stało?
— A szukali go, panienko, precz szukali, tylko że go znaleść nie mogli.
— A cóż król?
— A no, król zapomniał jakoś o swojem strapieniu i wybrał się ze swoim dworem w drogę. Na siwym koniu jechał, a za nim rycerze i dwór i pachołki i różna czeladź, zwyczajnie jak to się należy do królewskiej wspaniałości i osoby.
Jadą, jadą, przyjechali na rozstajne
Strona:Maria Konopnicka - Książka dla Tadzia i Zosi.djvu/127
Ta strona została uwierzytelniona.