tam w nich przesiadywał i kryjówki swoje miał.
Dopieroż służba dała znać panu Karpińskiemu, że już opryszki daleko; dopieroż pan Karpiński wrócił ze swoim dobytkiem do domu. Ale choć się bardzo cieszył z uratowanego mienia, bardziej jeszcze cieszył się ze szczęśliwego ocalenia i żony i syneczka swojego. Oj i miał z czego! Bo to później wyrósł z tego poeta głośny, o którym pamięć i dziś trwa i już zostanie na zawsze.
Tymczasem trzeba było synka ochrzcić. Pani Karpińska powiada mężowi o tem, co przyrzekła zbójcy, ale on nie chce, żeby jego dziecko miało mieć imię takie jak Dobosz i na jego własną pamiątkę. Wybrali tedy rodzice imię dla chłopca Franuś i powieźli go do kościoła, do chrztu. A mróz był tego dnia duży i śniegu na drogach nawiało okrutnie dużo. Jak wyjechali za wieś, to gościńca nie było widać, tylko tuman śnieżny do okolutka, taka zawieja. Dojechali przecież szczęśliwie do kościoła, ochrzcili dziecko, wracają, — aż tu naraz zachwiały się sanie i dzieciątko, zawinięte w poduszkę i chusty, wypadło.
Strona:Maria Konopnicka - Książka dla Tadzia i Zosi.djvu/92
Ta strona została uwierzytelniona.