Nikt tego jakoś zrazu nie spostrzegł, tak wszyscy byli zakutani w futra, w płaszcze, w opończe, że i nosów widać nie było. Przyjeżdżają do domu, patrzą — dziecka niema! Dopieroż lament, dopieroż krzyk, dopieroż gwałt, szukanie. Skoczyła czeladź z pochodniami zguby po śniegu szukać, bo to dzień krótki i zmierzchło już nieco, a na przedzie ojciec strapiony srodze, a wszyscy już myślą sobie w duchu, choć głośno tego nie mówią, że pewno już chłopczynę wilki zjadły.
Jadą, jadą, świecą sobie pochodniami, szukają za śladem sani, a w każdym aż dusza truchleje, co powiedzą za powrotem, gdy ich matka zapyta: „gdzie Franuś?“
Aż tu naraz przyjeżdżają pod górkę, patrzą, a po drugiej stronie leży dzieciątko otulone chustami i śpi sobie w śniegu tak słodko i cicho, jakby we własnej kolebeczce. Porwał je na ręce ojciec i zapłakał z radości, czeladź cała ucieszyła się niezmiernie i już wszyscy z tryumfem wracali do wsi, kiedy od boru zawyło wilczysko. Aż ciarki po ojcu przeszły na to wycie, konie pod czeladzią zaczęły strzydz uszami i parskać
Strona:Maria Konopnicka - Książka dla Tadzia i Zosi.djvu/93
Ta strona została uwierzytelniona.