Strona:Maria Konopnicka - Ludzie i rzeczy.djvu/139

Ta strona została uwierzytelniona.

Myślałem, że i ten... Rękę tedy do kieszeni wsadzam, a mój chłop stoi, patrzy mi w oczy i uśmiecha się, trochę jakby wzruszony, trochę onieśmielony.
— Mnie tu do pana... pokazali... — rzecze.
Nie było to dla mnie żadną niespodzianką. Jak zły grosz, znałem to „pokazywanie” do cudzej kieszeni.
Dobyłem trochę monety; obiad stygnął, chciałem skończyć. Ale chłop usunął rękę.
— I... nie! Nie potrza, panie! Ja ino wedle książki... wedle słownika, coby francuski był...
Spojrzałem bystro.
— Słownik?... Francuski słownik?
— A ino...
— Na cóż to? Dla kogo?
— Niby dla mnie...
Spuścił nagle oczy, twarz mu pociemniała, obrócił kapelusz w ręku i dodał ciszej:
— Bo to ja... proszę łaski pana... po oświatę idę...
Myślałem, żem się przesłyszał.
— Po co? — zapytałem, przystępując bliżej.
— Dyć... po oświatę...
Podniósł na mnie oczy poważne i żywe. Zdawało mu się widać dziwnem, żem nie zrozumiał odrazu.
We mnie dziw rósł.
— Jakto po oświatę? — rzekłem — gdzie?
— A na zachód...