Strona:Maria Konopnicka - Ludzie i rzeczy.djvu/142

Ta strona została uwierzytelniona.

zykiem, ale zdawał z nich sobie sprawę zupełnie jasno i dokładnie. A lubo znać było, że brak tam wszelkiego porządku w tych nagromadzonych wiadomościach, zdumiony byłem, zkąd mój „Chodzik” tyle wie i to wie dobrze. Po obiedzie zabrałem go do mego pokoju. Ledwie na progu stanął, puścił z rąk kapelusz i, chwyciwszy się za głowę, zaczął się śmiać w najwyższem rozradowaniu.
— Lo Boga! Lo Boga! — powtarzał. Co tego! Co tego!
— Czego? — pytam.
— Dyć książków? Jużem ci ich siła widział, ależem tyla nie widział... Chyba w kramie... Będzie ze sto, panie?...
— Będzie więcej. Ze dwieście może.
— Reta!... Co tego!... I same kaznodzieje?
Nie rozumiałem dobrze.
— Jakto? — rzekę.
— Dyć mówię: kaznodzieje. Siła już kaznodziejów czytałem, alebym jeszcze chciał czytać dwóch: jednego Senekę, a drugiego Jadama. Ino że do nich ciężko.
Słuchałem milcząc zdumiony, kiedy wtem chodzik zobaczył na niższej półce „Historyę o prapradziadku i o praprawnuku” — i roześmiał się głośno z uciechy.
— Tegom też czytał! — rzekł. Tęgi kaznodzieja! Jeż mu rzeką. Tęgo pisze!