lecia. Silna indywidualność bije z każdego oblicza.
Znać zaraz, że dwunastu takich ludzi, to dwunastu mężów, a nie jakiś tuzin. Barwni, buńczuczni, strojni, przemijają przed oczyma twemi przedziwną grą blasków i kolorów, galeryą typów niepowszednich.
Wtem krzyk: Stój! stójcie!
Do błękitnego rycerza, do Vicenza Nunez, przypada ktoś i chwyta mu konia za uzdę. Pochód wstrymuje się, każdy przeczuwa nieszczęście. Biedny, błękitny rycerz blednie. Tak, bo brat jego, młodszy Santa Croce, który mu się przed chwilą niemal ubierać pomagał, padł na ulicy i skonał. Wypadek ten porusza wszystkich. Pochód mięsza się na chwilę, a kiedy omijając ulicę Ossaratti, na której rodzina młodzieniaszka ma pałac, rozwija się znowu, błękitnego rycerza już w załodze „Niny” nie widać.
Poszli. Ku portowi poszli i zniknęli na horyzoncie, który zamyka morze: „Mar tenebrosa” Kolumba i ludzkich przeznaczeń.
Możnaby je także nazwać Świętem ognia. Z czterech bowiem żywiołów, które teraz w Ge-