Strona:Maria Konopnicka - Ludzie i rzeczy.djvu/218

Ta strona została skorygowana.

Natłok parowców i łodzi ustaje zwolna, plusk wioseł ucicha, rozpraszają się gwary, noc idzie. Aż naraz z pokładu włoskiego krzyżowca „San-Martino” rozlega się muzyka, oratoryum jakieś, w które szum morza wpada, rozbija je, natęża jednym podmuchem wiatru, unosi i rozwiewa innym, i samo zda się gra jakąś potężną symfonję, której słuchając, zapominasz nietylko o powrocie do brzegu, ale o wszystkich tych morskich potworach, które dokoła ciebie jeżą swoje maszty, a nawet o uroczystościach jutrzejszych.
Dopiero widok miasta otrzeźwia cię i przypomina rzeczywistość w gwałtowny sposób. Wszystkie arterye ruchu kipią, kłębią się, falują zwartą ciżbą ludzką, w którą wlało się przeszło pięćdziesiąt tysięcy przybyszów, wypierając ją ze zwykłych tam i brzegów, jak nagły przypływ wód górskich wypiera wielką rzekę. Na placu Acqua-verde nieba niemal nie widać z pod rozwianych sztandarów, które furczą i szumią na potężnych masztach dokoła pomnika Kolumba. Piękna, półkręgiem zatoczona linja fasady dworca kolejowego, owiana cała trzepotem chorągwi i obrysowana kolorowem światłem. W płynącej ludzkiej fali widzi się już na pierwszy rzut oka dziwaczne ubiory cudzoziemskie: mundury marynarzy, brunatne gunie górali z Abruzzów, szpile srebrne lombardek, turbany muślinowe, okręcone dokoła fezów, wielkie kapelusze korsykańskie z piórem i szponem jastrzębia, krótkie kurty