z koziej skóry, przesadzone staromodne stroje prowincyi głębokiej, wielkie fontazie na szyjach, cylindry z rozszerzonemi ku górze rurami z zeszłego jeszcze wieku, kwieciste, jedwabne gorsety o watowanych, wypchanych rękawach, słowem jakaś fantastyczna maskarada. Twarze srodze zakłopotane, w ręku torby, walizki, kuferki, które, ludzie noszą z sobą, nie mając ich gdzie podziać. Istotnie, Genua, mimo całą pakowność swoich zakamarków, nie może pomieścić gości. Na plasach jej obozuje w tej chwili przeszło cztery tyciące ludzi. Miasto jest poprostu w jakimś szale, czekając na wielki jutrzejszy poranek.
Król przybył. Jest to wiadomość naczelna, przed którą wszystko tu obecnie na plan drugi zeszło. Przybył, jak tryumfator, jak władzca najcudniejszych brzegów, najbardziej szafirowego morza, jak pan tysiąca masztów, tysiąca żagli i tysiąca wioseł. Co większa, przybył jak półbóg tego szarego ludu, który na wiele mil wkoło porzucił winobranie, łagwie, tłoki i przybiegł tu bić poklaski w grube, ogorzałe ręce i potężnym,