jaśniało jeszcze jedno piękne światło. To księżyc. Pełny, biały, wielką jakąś cichością tchnący księżyc. Wysoko już był, kiedy pogasły ognie i rozpierzchły się tłumy z ostatnim na cześć królowej okrzykiem. A wtedy spóźniony przechodnień zauważyć mógł na brzegu jakiś podłużny przedmiot, nakryty flagą amerykańską. Było to ciało młodego marynarza, który, pierwszy raz na ląd stąpiwszy, w bójce, w gospodzie nadbrzeżnej, nóż włoski pod żebro dostał. Mała lampka, która się u głowy jego paliła, była ostatniem światłem tej wielkiej uroczystości.
Nareszcie! Nareszcie skończyły się te oficjalne programy, które chwytały twój dzień, po cząstce go między siebie dzieliły i od rana do nocy, od godziny do godziny wodziły cię po ulicach, widowiskach, wystawach, pałacach lub wyrzucały gwałtownie z miasta na ląd — to na ląd, na morze — to na morze, jak wypadło.
Teraz basta! Teraz oddycha się tu swobodnie, szeroko. Ludzie się prostują, przeciągają krzyże,