Strona:Maria Konopnicka - Ludzie i rzeczy.djvu/28

Ta strona została uwierzytelniona.

razem, i nawet z osobna, bardzo zajmującem być może, kaducznie czas kradnie w podróży.
Cobyś ty na to powiedział, o zacny Jesiotrze, właścicielu trzęsącej kamieniarki, parcianej uprzęży i łogawej szkapy, że tak ktoś od jednego słowa na wózek siada? Ty, któryś mnie z Otwockiej stacyi, o dwie wiorsty w las, przez trzy miesiące tam i napowrót wożąc, za każdym razem podawał inną, coraz to wyższą cenę, zdwajając ją, jeśli przyjazny los zdarzył, że innego prócz ciebie furmana nie było?
Nie wymawiam ci tego, o Jesiotrze, który przeciwnym wszelkiemu rybiemu przyrodzeniu sposobem, żyjesz na Otwockich piaskach! Owszem, niech imię twoje bez urazy wspomnianem tu będzie, boś ty, mimo tych wszystkich spekulacyi, biedaku, w srodze wytartym spencerze chadzał, szkapę sieczką tylko popędzał, i więcej pewno niż dziesięć przyczyn miał do drapania się to za jednem, to za drugiem uchem!
W ciszy przelatujemy uśpione miasteczko. Powietrze ostre, rzeźwe; Julijskie Alpy stoją w wielkich światłach wschodu. Jest to łańcuch rzadkiej piękności linii, o przepysznie skombinowanych ostrzach i płaszczyznach. Już od Rubbii grodzą mi one drogę, silnie zwarte i modre mgłami od trzonów, czarniawe w pośrodku, a u czubów świetnie postrzępione blaskiem wiecznych śniegów.
Na prawo i na lewo, jak okiem zajrzeć, winnice. Sior Pieri powiada, że należą one do naj-