Corso Galilei. Tu przynajmniej były wykwintne kawiarnie i restauracye, tu muzyki i widowiska, tu gazety i biura telefoniczne, tu pochody, komisye, mowy, fanfary, trzepoty wachlarzy, szelesty lekkich tualet, a nadewszystko tu były piękne oczy, od czarności matowej antracytu, do zielonawej, morskiej, szczególnie tu prosperującej barwy.
Dydaktyka wszakże nie cierpiała na tem.
Miała ona publiczność swoją własną: liczne mieszczańskie i urzędnicze rodziny, garść nauczycieli, łatwych do poznania po okrągłych plecach i spiczastych łokciach, trochę zwiędłych samotnych kobiet i nieco księży, przybyłych z różnych zakątów prowincyonalnych, chodzących po salach ostrożnie, bacznie, z założonemi na plecach rękami i w silnie skrzypiących butach. Ale największy kontyngens zwiedzających stanowiły dzieci.
Całemi gromadami przybywały one pod ten gmach wielki, jasny, wesoły; wbiegały na marmurowe schody, obstawione przepyszną zielenią, i rozbiegały się po salach, jak prawdziwi gospodarze wystawy, rzuciwszy kasie swoje „due palanche,” dziesięć centymów, do których zniżono im opłatę wejścia.
Co prawda, mógł komitet puszczać je i darmo; z niemi bowiem wchodził ruch, gwar, swoboda i jasne, silne światło życia.
Strona:Maria Konopnicka - Ludzie i rzeczy.djvu/289
Ta strona została skorygowana.