kołuje nad nami w miejscu, jakby nie mogąc przebić skrzydłem powietrznego prądu.
— San Marco dmucha! — mówi sternik, chowając uszy w brunatną kapuzę. Istotnie, na wschodnim horyzoncie, poniżej małego cyplu „Panigai”, rysuje się bardzo czysto i bardzo wyraźnie prastara świątynia w „San-Marco”, ostatni kres, do którego dotarł w tych stronach Apostoł, i gdzie, jak podanie mówi, tłómaczył na język grecki Ewangelię swoją. Dotąd mają tam gdzieś, zagrzebane w wielowiekowych pokładach szlamu, leżeć hieratyczne tablice, na których Ewangelia tu spisaną była.
A kiedy się tak patrzy w ten daleki punkt, który legenda do oczu ci przybliża, to się doznaje dziwnego bardzo wrażenia, gdy tuż nagle przemknie rybacze, pełne ogorzałych postaci czółno, takie samo czółno, jak owo, z którego, na wodach Tyberyady, Piotr zarzucał siecie.
Tymczasem wiatr cichnie, napędziwszy ku nam cienie rzadkie, delikatne, jednostajnie szare. Szarość ta pochłania blask wód i blask nieba, wypija barwy i przygasza słońce. Niema już kolorów i świateł: jest szeroka, subtelna srebrzystość, która silnie uwydatnia kontury, jakby sepią obrysowane na tem tle perłowem. Jest to jedyne w swoim rodzaju „blanc et noir”, oświetlenie w najwyższym stopniu nastrojowe i oryginalne.
Strona:Maria Konopnicka - Ludzie i rzeczy.djvu/33
Ta strona została uwierzytelniona.