biegach życia pokazał. Wtem dreszcz... błysk... dech... Skamieniało wszystko. Odwróciły się głowy, podniosły źrenice; jak kto był, tak został z niedomówionem słowem, z niedomyśloną myślą, z nieskończonym gestem. Nikt nie wie co, ale czuje, że go w zaklęciu czarem dziwnym trzyma. Płowe oracze, woły, i te podniosły łby płaskie o wielkich, rozłożystych rogach; ryczą — i patrzą w niebo. I koń się strząsnął i zastrzygł uszyma, zadrżała na nim skóra od karku do pęcin, odwrócił głowę od paszni — i słucha. Strachnął się pod jeźdźcem kłusak, omal że go nie wysadził z siodła; kur z podjętemi skrzydły na płocie do piania dziób rozwarł i nagle oniemiał; strumienie się zatrzymały, stoją ciche, świetliste, srebrne; wiatr, co po drzewach hulał, o ziem padł, a drzewa niemo stoją... Dalekie tententy od gór kędyś słychać; grzmot — że to, czy ziemia zadrżała?
A tam w oddali, w cichym jarze, w stajence, na garści słomy Dzieciątko leży w nagości nędzy ziemskiej. Ale ze słomy bije blask słońca, ale nad szopą zorza jutrzenna stoi.
Ku Dzieciątku pochylona Służebnica pańska, w dziewiczych łunach klęczy, blaski w nią dziwne biją, oczu od Dzieciątka oderwać nie może, ręce złożone przy ustach niemych trzyma, przestrachem i zachwytem zdjęta. Przy niej Józef. Na berlicy się wędrownej wsparł, w Dziecko wpatrzony, zadumany posępnie. Ani on widzi
Strona:Maria Konopnicka - Ludzie i rzeczy.djvu/335
Ta strona została skorygowana.