skiego dworku, gorączki złośliwej dostał i od rzeczy gadał.
Przywołano wprawdzie zaraz balwierza, który ognie sztuczne rzuciwszy, tak i tak mu radził, wielkiej jednak pomocy leki nie przyniosły.
Powstał wreszcie młody Marschner z gorączki, ale głos ze wszystkiem stracił, tak, że ani mowy być już nie mogło o organistostwie. I dziw! Kiedy w dworku starego tokarza znów się zeszły kumoszki żytawskie na cienką kawę i na gruby placek, a Heinz do klawikordu siadł, odezwały się pieśni i ballady jego jakby żywym głosem, wprost jakby to, co młodzieniec nie wyśpiewane w piersi miał, w klawikord przeszło. W panieński jeszcze klawikord pani Chrystjany z domu Cassel. Chwiały się tedy głowy w czepcach i głowy w harbejtlach, i prognoskowano rożnie, póki Heinz do Lipska do Pandektów swoich nie wrócił.
Pierwszy ten zawód muzyczny nie był wszakże jego zawodem ostatnim.
W Lipsku bowiem nietylko muzyki nie zarzucił, ale coraz nowe pieśni tworząc, gdy do nich i większe dzieła przybyły, zapragnął wziąć sankcyę wielkiego mistrza Beethoven’a i udał się do Wiednia. Beethoven nie należał do ludzi najprzyjemniejszych. Gdy więc młody muzyk, drżąc cały, manuskrypta mu swoje wręczył, mistrz namarszczył się, naburmuszył, i przerzuciwszy kilka kartek, cisnął resztę na stół, mówiąc: „Nie mam czasu! Nie mam czasu!”
Strona:Maria Konopnicka - Ludzie i rzeczy.djvu/355
Ta strona została skorygowana.