dąca właściwie zatopionym kadłubem tej głowy, którą San Pietro d’Orio nad wodami trzyma, dźwigając na niej swą białą kolumnę.
Takich usypisk piaszczystych, przy nizkiej wodzie tylko widnych, jest tutaj niemało; cały to system rozmytych dolin i wzgórz, których czuby tworzą archipelag, to ukazujących się, to znikających piasków, nad czem dopiero wznoszą się, jako punkty stałe, taka Centenara, ze swoim lasem starożytnych, współczesnych Dantemu pinii; taka Barbana, taka Gorgo, Lovo, taki Fussalon, Mutaron, i inne het, precz, aż do Grado, którego wieże majaczą nam obłocznie u celu naszej drogi.
Już gęściej coraz wieje nad morzem żółto-czerwony żagiel, na Wenetach w powszechnem użyciu będący, już drobny port Grado i jego maszty wychodzą ku nam z morza.
Wtem śpiew... Szerokie rybackie czółno chwieje się i przybliża zwolna. Z czółna tego płyną zmieszane głosy kobiet. To rybaczki wracają z targu, śpiewając litanię loretańską. Wielkie czarne czółno ledwo je pomieścić może. Jedni wiosłują, inne przysiadły na burtach, jeszcze inne stoją proste i śmigłe, z koszami na głowach. Czyste, nizkie głosy szeroko rozbrzmiewają prostą, jednostajną nutą, w takt wznoszonych i opadających wioseł.
„Mater amabilis!... Mater admirabilis!...”
W tej chwili sternik przyłożył do świstawki palec. Ale nagle się wstrzymał, zsunął kapuzę,
Strona:Maria Konopnicka - Ludzie i rzeczy.djvu/39
Ta strona została uwierzytelniona.