Strona:Maria Konopnicka - Ludzie i rzeczy.djvu/392

Ta strona została uwierzytelniona.

Słoweńcy nie mają zaufania do fabryki. Trzymają oni dziewczęta swoje w ogrodach, w winnicach, po służbach zresztą w mieście. Ale niema chyba w Gorycji uboższej rodziny włoskiej, którejby córki nie pracowały w „Strazigu,” jak tu z włoska mówią. Jest garść i dzieci i mężczyzn trochę, ale przeważną siłę roboczą stanowią dziewczęta. I nie dziw. Wytrzymałe są, niedrogo się im płaci, a jak zaczną gadać, to jedna przez drugą z robotą się śpieszy. Łatwo też je ująć lada miłem słówkiem. Ładna czy nie ładna „bawełniczka” umie być zawsze powabną. Trochę bezczelna, pusta, wesoła, i co się rzadko włoszkom zdarza, bardzo czysta; ma ona jakiś szalony temperament, jakąś dziką werwę, jakąś nieprzepartą potrzebę wyrzucania z piersi okrzyków i śmiechu. Kiedy się „bawełniczki” z fabryki wysypią, to tylko tyrsów i fletni brak, żeby to wyglądało na jakiś pochód bachiczny. Jeszcze są na pierwszym skręcie drogi, a już w mieście biją echa od ich bujnych głosów.
Nie znaczy to wcale, żeby w „Strazigu” raj miały. Znaczy tylko, że ta młodzież ma niepohamowaną siłę odporną i wprost kipi żądzą życia, życiem samem.
Typ „bawełniczki” jest mniej więcej ustalony. Nieduża, gibka, smagława, ma chód lekki i składną budowę. Na twarz jej, najczęściej chudą i śniadą, prawie niema czasu patrzyć, tak odrazu porywają czarne oczy i zuchwałe spojrze-