sto przyrządzonej potrawie, jest zazwyczaj tej okrasy pseudo-artystycznej więcej, niżeli dobry smak znieść może. Dziwna rzecz przecież! Malarz zaczyna niemal rozmowę od zwrócenia uwagi twojej na to, że pracownia jego jest nie dość ozdobna, nie dość udekorowana, albo też wprosi mówi, że urządzenie jej jeszcze jest niewykończone. Patrzysz, słuchasz, i przypominasz sobie, że już to wszystko widziałeś gdzieś i słyszałeś. Nie mylisz się! W jednej, dwóch, trzech, w dziesięciu pracowniach zawadziłeś nogą o taki sam stolik z japońszczyzną, potknąłeś się o takiż makartowski bukiet, zahaczyłeś o takiż sam parasol chiński i zaplątałeś się w tak samo zwieszoną draperyę. Co gorsza, w jednej, dwóch, dziesięciu pracowniach słyszałeś punkt w punkt to samo, pełne udanego zakłopotania zdanie o niewykończonem urządzeniu tego muzeum osobliwości, wśród którego artysta odgrywa rolę... Barnuma.
Widziałam cztery gołe niemal ściany, wśród których stał mistrz, jak gdyby w świątyni: widziałam też bombonierkowo strojne, tysiącem fraszek zapchane pracownie, w których brak jeszcze jednej kokardki, jeszcze jednej fałdki, jeszcze jednego goździka, wprawiał malarza w takie zaambarasowanie, w taki niehumor poprostu, w jaki zaledwie podżyłą elegantkę niewykończona toaleta wprawić może.
Więcej powiem: w pracowniach takich same
Strona:Maria Konopnicka - Ludzie i rzeczy.djvu/399
Ta strona została skorygowana.