Czy u nas się typy takie przyswoją i pospolitymi staną — nie wiem. Ale wiem, że pospolitymi i swojskimi nie są. U nas, po za wyjątkami, o których albo już mówiłam, lub też mówić nie chcę, nie czyni się z pracowni ani celu pielgrzymek świątecznej publiczności, ani medycejskich ogrodów dla pięknych róż żywych.
U nas się jeszcze po staremu otwiera progi przybytku duchowej pracy razem z sercem, małej drużynie blizkich i przyjaciół. Obcy i obojętni rzadko pukają do drzwi artystów naszych. Niema u nas ani wielkich gromad ludzkich, żądnych estetycznych wrażeń, ani rojów motylich, znęconych kwiatami piękna. Pierwsze należało-by może na „debet“ nam zapisać, lecz drugie — na „credit“ z pewnością.
U nas umieją się ludzie wzruszać sztuką, oto, co nas broni od gapienia się na nią, lub od strojenia się w nią. Jest to może trochę pierwotne jeszcze, ale bardzo żywe, bardzo o przyszłości mówiące.