Strona:Maria Konopnicka - Ludzie i rzeczy.djvu/446

Ta strona została skorygowana.

nie czuł się tak, jak ja, samotnym. Mówię o swoich, bo z włochów prędzej się znajdzie jaka życzliwa dusza. A w kraju czyby mi było lepiej? I tam byłbym obcy. Rówieśni moi wymarli...
Na moją marmurową pustynię zabiegają czasem niegodne wróble, sroki, papugi złośliwe, zawłóczą się bestye gryzące... Sokoły prawie nigdy. Lecz gdy się pojawi kto z przejezdnych, choć odwykłem, cieszę się, jak głupi bech, i każdemu wierzę, a z tego potem rosną przykrości, żale i sny niespokojne. O, ludzie są złośliwi, każdy sędzią drugiego się stawia...
— Tak mi gorzko, i ciężko, i samotnie, i nieznośnie — pisze dalej w owym liście — że już mi chyba cienie wieczne nie pomogą... Od kilku dni oka nie zmrużyłem, tak jestem cierpiący na piersi i wnętrzności... Wrastam oto w ziemię, z której nie wyrosnę...
— Na dobre ślepnę... Oczy okropnie bolą, a co dalej, łatwo przewidzieć: los to Bohdana, Pola Wincentego i innych dziadów z lirą i bez liry. A no, dziej się, dolo!...
— Gdyby nie niedomagania na zdrowiu, pojechałbym do Paryża na Szwajcaryę, żeby sobie świat przypomnieć. Grosz, ot, znalazłby się może, choć mi moją pensyjkę miesiącami wstrzymują: ale siły brak. Jakieś zawroty głowy, jakiś smutek niewypowiedziany, wyrzuty sumienia, że wiek przeszedł niepożytecznie... Ej, niedługo