w swoich czynach, ani też moralnej za nie odpowiedzialności.
Wyjątkiem świetnym pod każdym względem, była małorosyanka, Kazarynowa, przez długi czas „niania” w jakimś zamożnym domu, a potem za kradzież brylantów w jubilerskim sklepie, na siedm lat więzienia skazana.
Cicha, spokojna, zawsze niezmiernie schludnie w czarnej sukni i białym czepeczku wyglądająca, nie podnosiła prawie oczu od szybko robionej, cienkiej pończoszki. Pięć lat już siedziała tak w tem samem miejscu, pod oknem w rogu ławy, schylając swoją bardzo miłą i bladą twarz nad robotą. Kiedy inne narzekały, wypierały się, przeklinały, ona zawsze z niezmienną słodyczą mawiała: „Źle się zrobiło, trzeba znosić, co Bóg dał.” To była filozofia, która jej dawała dziwną pogodę i otaczała kącik jej spokojem, wtedy nawet, kiedy cała izba wrzała jakąś burdą.
Ale nietylko uczucie nienawiści było tam silnie napięte; toż samo działo się z uczuciem miłości. Każda aresztantka, czy starsza czy młodsza, miała swego wielbiciela; nawet zupełnie stare kobiety nie były wyłączonemi od pocisków amora. Zdaje się nawet, że był to jeden z powodów, który, obok szczupłości pomieszczenia, skłonił władze do otworzenia karnego oddziału dla kobiet w osobnym gmachu i na innej zgoła ulicy.
Strona:Maria Konopnicka - Ludzie i rzeczy.djvu/82
Ta strona została skorygowana.