Strona:Maria Konopnicka - Miłosierdzie gminy.djvu/33

Ta strona została uwierzytelniona.

Pan Radca słucha, przytakując; pozdrowieni uśmiechają się życzliwie i kręcą głowami.
Sam rozwozić musiał?... No, no! Kawał drogi!
Przez otwarte okno słychać głośne naszczekiwanie psa, którego wszyscy znają; trzy razy dziennie przybywa on z mlekiem, zaprzężony do wózka, pełnego wysokich blaszanek. Probst piękną oborę ma... Piękną oborę!
I nagle przejmuje ich uczucie poważania dla tych tęgich pięści i grubego karku. Spengler odwraca się od Tödi-Mayera i na Probsta patrzy; ślusarz czuje się już przez samo przybycie mleczarza jakby na pół pobitym. Patrzy to na jednego, to na drugiego z obecnych niby obojętnie; w rzeczy samej żal mu, że targu nie przybił. A no, da się to widzieć, co będzie!
Ale Probst czasu nie traci. Opiera się ściśniętą pięścią o balaski, wyciąga grubą szyję i, skubiąc żółto zarastający podbródek, zmruża bure oczy i celuje niemi w starego, jak wylotem fuzyi.
Kissling i Dödöli trącają się łokciami.
— Jak ten patrzy! Jak ten bestya patrzy! Toć, chwała Bogu, każdy oczy ma, a nikt tak niemi człowieka nie umie nawskroś brać! Ten się zna! No, już ten się zna!

Tymczasem izba przybiera całkiem inny pozór. Czują wszyscy, że przybył koneser[1]. Twarze się ożywiają, ci, co siedzieli na ławie, powstają i przystępują bliżej. Chwila zaczyna być naprawdę interesującą. Ale Kuntz Wunderli na widok Probsta

  1. Znawca.