dać nie chciał. A no, wyszło tak kilka niedziel, a ona Ustimowa mogiła jak rosła, tak rosła. Kto do lasu albo i z lasu szedł, to każdy bodaj gałązkę, bodaj szyszkę dorzucił. Taki już tam obrządek ludzie mają. Aż też przyszły Zaduszki, niby te ich „Dziady,“ co się w ten dzień po cmentarzach naród tam ten modli za ojców-rodzicieli, za dziadów, pradziadów...
Szli na one „Dziady“ pańscy ze dworu, poszłam i ja, bo to w takim dniu zawsze lepiej kupą się trzymać, broń Boże jakiego przestrachu.
A droga na cmentarz wypadała jak raz koło onego cholerycznego krzyża i onej Ustimowej mogiły. Dochodzim, patrzę, kopiec okrutny. Tak ludzie do niej. Powiadają, że Ustimową duszę oczyścić trzeba. A no, nie wiedziałam nic, jakie to czyszczenie. Chrustu naniesiono tyle, że to więcej, niż półstoże siana. A pod krzyżem na przydrożu dziad pacierz mówi głośno i krzesiwem o krzesiwko krzesze. Tak go zaraz ludzie obstąpili dokolusieńka, dzieciaków się też tam nabrało skądciś jak mrowia. A mnie zara coś tknęło. Tak pytam Neściora, co to będzie? Jeszczem przerzec nie zdążyła, a tu mi, pani moja, w oczach
Strona:Maria Konopnicka - Na drodze.djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.