wysłane, drewniane trepy, a czasem stare buty mężowskie z wyrudziałą cholewą. Pod lekką perkalikową spodnicą ukazywała się wtedy druga, watowana, czerwona, ciepły tołub zastępował perkalowe kaftany, a głowę i piersi obwiązywała duża, wełniana chusta.
Z gołą głową nie chodziła Józefowa nigdy. I latem bowiem nosiła ona duży, perkalowy, oszyty lekką szlarką, niezwykle krochmalny czepiec, którego bandaże wiązała ściśle pod brodą. Postarzało ją to najmniej o jakie lat dziesiątek, a z młodzieńczością jej kształtów i ruchów stawało w silnem przeciwieństwie.
Nieraz, kiedy, powylewawszy przyniesioną wodę w stągiew, stanęła w kuchni i rękę wsparła o biodro, prosiłam jej, żeby czepiec ów na chwilę zdjęła. Ale Józefowa stale opierała się temu.
— Nie!... — mówiła trzęsąc krochmalnemi szlarkami czepca. — Nie można... Grzech... Pan Jezus się gniewa... niepięknie...
— Co za grzech? — pytałam natarczywie — dlaczego niepięknie?
— Ano, przecie co niewiasta, to niewiasta.
— Ale kiedy Józefowej tak będzie ładnie.
— Iii... zarówno tam ona i ładność! Albo to ja dziewucha, czy co?
Strona:Maria Konopnicka - Na drodze.djvu/130
Ta strona została uwierzytelniona.