Strona:Maria Konopnicka - Na drodze.djvu/141

Ta strona została uwierzytelniona.

i mowy być nie mogło. Za pierwszym wysiłkiem sam tracił równowagę, nogi mu się plątały, musiała go podtrzymywać, bo-by się obalił.
Różnie już próbowała, i po pijanemu nawet, ale nic. Od półkwaterka ostatka sił w nogach zbywał i pod pierzynę leżeć szedł. Taki los!
Przyszła zima. Mrozy jakoś wcześnie chwyciły, a gołoledzie były takie, jakich starzy nie pamiętali z dawnej dawności.
Na wązkich, wężem skręconych kamiennych schodach do kuchni, świeciła się porozlewana woda, w lód ścięta. Oślizgła poręcz żelazna bielała szronem, klamka nawet u drzwi, obmarzła parą, błyszczała, jak śniegiem, i aż parzyła w dotknięciu.
Jednego ranka mróz silnie wziął na dzień po chwilowej nocnej odwilży, i ślizgawica wzmogła się jeszcze na mieście. Glapa przyszedł do kuchni, ściągnął rękawice i zaczął w ręce chuchać. Nieraz on tak przychodził ni stąd, ni zowąd, nie wiedzący, czego się jąć. Przylazł, stanął u proga i uśmiechał się głupkowato, przestępując z nogi na nogę.
Czasem tak stojącego wyprawiała która