— Tylko żeby dopiero zmierzchem przyszła, żeby w podwórzu stróżka nie widziała... No idź...
Chwyciłem czapkę, kiedy mnie zawołała raz drugi:
— Wicuś!...
Ale kiedym podszedł, popatrzyła na mnie i rzekła:
— Nic już, nic! Idź...
Byłem we drzwiach, kiedy mnie zawołała raz jeszcze.
Była wpół podniesiona na łóżku, zapadłe jej oczy otwarte były szeroko.
— I moździerz... — szepnęła tak cicho, żem dosłyszał ledwie.
Skamieniałem. Doznałem wrażenia, jakby mnie samego sprzedawać miano.
— Moździerz? — powtórzyłem szeptem, nachylając się ku twarzy matki.
Dyszała ciężko, nierówno, w piersiach słychać było świst ostry. Nie odpowiedziała nic, tylko mnie przytrzymała za rękę. Dłoń jej była zimna, wilgotna. Dwa czy trzy razy otwarła usta bez głosu, pożółkłe jej czoło potem się okryło.
Chwyciła powietrza głębokim do westchnienia podobnym oddechem.
Strona:Maria Konopnicka - Na drodze.djvu/232
Ta strona została uwierzytelniona.