rota na ten obiad, patrzy, czeka, czy go kto nie zawoła, choć skórki chleba nie da — nic. A pustelnika prawie na ten czas w pustelni nie było. Jak też tego sierotę głód nie ściśnie, jak go nie zdejmie żądość do tego jadła, tak co robiący, przeżegnał się, wziął łyżkę w garść i zjadł czystko co do kruszyny, jeszcze się oblizał.
Jak też zjadł, tak sobie westchnął i powiada: Boże, bądź też miłościw temu, komu ten obiad na pożytek miał być. I poszedł. Idzie noc, a tu ten młodzieniec na wojnie zabit przystępuje do onej swojej pani i prawi: „Ach moja małżonko, ach moje kochanie! dajże mi rączkę, co ją pocałuję! Terazem doznał ochłody w czyscowem upaleniu. Ale któżto ten obiad zjadł dzisiaj? Nie pustelnik bo go zjadł, bo inszy pacierz był, i bardzo szczery...“ Tak pani naprzód struchlała, a potem się pocieszyła w serdcu swojem i po całym kraju dała szukać i nagrody wielkie obiecować, żeby się tylko ten przyznał, kto ów obiad zjadł. Aż się on sierota wędrowniczek przyznał. Tak dopiż od tej pory pani pustelnikowi jadła nie dosyłała, ino sieroty wędrowne po drogach zbierała, dopiż je u stołu swego sadzała, dopiż
Strona:Maria Konopnicka - Na drodze.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.