— Tera ci się za nią siaki taki grosina weźmie; a jak przychudnie, boć już i sieczki ujmuję, to kto co za nią da? Cóż, Anulka! Jak se myślisz, serce?
Matka westchnęła ciężko.
— I cóż ja se mam myśleć mój Filipie?... Myślę, że nas Bóg ciężko dotknął tą chorobą. Myślę, żem ci się kamieniem u szyi stała, i do dna cię ciągnę... O tych sierotach myślę...
Zakryła oczy ręką i zaszlochała głośno. Ojciec całował ją po głowie.
— Anulka!... Serce!... Anulka!... — powtarzał, aż nagle sam ryknął płaczem.
— Siarczyste!... — mruknął za mną Felek, wycierając oczy kułakiem.
Kilka dni minęło, a o sprzedaniu szkapy nie było jakoś mowy.
Matka miała się coraz gorzej. Jej ciężki, chrypiący kaszel z twardego snu dziecięcego po nocach nas budził. Raz wraz też zasypiała we dnie, a mimo że się nagle ciepło na świecie zrobiło, febra ją chwilami trzęsła, aż zęby szczękały. Ojciec chodził po izbie zgarbiony, żółty, jakby mu z dziesięć lat życia przybyło, a rękę na nas twardą miał i o byle co do czubów nam sięgał, ale żeśmy się tam wiele nie nastręczali, dużą część dnia spędzając w stajence.
Strona:Maria Konopnicka - Na drodze.djvu/252
Ta strona została uwierzytelniona.