kupnie konia, jak przy żeniaczce: czego nie dopatrzysz okiem, to dopłacisz workiem...
— Ja ta nie machlerz — rzekł porywczo ojciec, a już mu ręce latać zaczęły. — Ja ta nikogo omachlować nie chcę! Co prawda, powiem, a co nieprawda — nie.
— A co ona?... ślepa?... — zapytał nagle prostując się pan Łukasz, i rozsunąwszy palcami zmartwiałą powiekę szkapy, z blizka jej w oczy zajrzał.
Poruszył się Felek, a przestąpiwszy z nogi na nogę szczypnął mnie w słabiznę, tak, żem omal nie wrzasnął.
— A ślepa — odrzekł na podziw spokojnym głosem ojciec, choć znów mu się wąsy zjeżyły.
— Na lewe oko ślepa. Takem ją już kupił i taka je. U mnie ta nie oślepła.
— He! He! He!... — rozśmiał się słodko pan Łukasz i znów do tabaki sięgnął.
— Tak mi też, kumeńku, mów! Ślepa!... U-u-u... szpetnie ślepa!... U-u-u!...
Otrząsnął palce i tabakierkę schował.
— Jak ona ślepa jest — rzekł, pociągając nosem — to znów inszy interes, insze gadanie...
Po twarzy ojca przeleciał nagły ogień.
— A cóż tam za insze gadanie ma być? —
Strona:Maria Konopnicka - Na drodze.djvu/258
Ta strona została uwierzytelniona.